EnglishPolish
Listy z Londynu

Jan Stanisław WITKIEWICZ (Niemcy)

Wokół Malarzy tańca

Kiedy Anna Pawłowa w 1907 roku po raz pierwszy wyjeżdżała na występy do krajów zachodniej części Europy, miała obawy, jak zostanie tam przyjęty taniec przez nią prezentowany. Był to bowiem okres, w którym balet popadał stopniowo w zapomnienie i nie miał już takiej siły oddziaływania jak w epoce baletu romantycznego z Marią Taglioni, Fanny Elssler, Fanny Cerrito i całą plejadą innych wspaniałych tancerek na czele. Ta dziedzina sztuki wprawdzie istniała nadal, ale miała zdecydowanie marginalne znaczenie.

W tym okresie zaczęły się też pojawiać – co prawda jeszcze bardzo nieśmiało – różne formy tańca współczesnego. Przede wszystkim chodzi oczywiście o Isadorę Duncan, która w tańcu wyrażała wolną myśl i sprzeciwiała się radykalnie ograniczeniom narzucanym przez taniec klasyczny. Tańczenie boso było tego wyrazem i przez wiele lat uchodziło już nie tyle za coś bardzo odważnego, ile było również jedną z form tańca współczesnego.

Natomiast Anna Pawłowa bardziej niż inne tancerki tkwiła w gorsecie tańca klasycznego ze wszystkimi jego regułami. Do końca życia nie chciała występować w choreografiach zbyt mocno odbiegających od tych zasad. Ale też, np. nie zgodziła się tańczyć w prapremierze Ognistego ptaka, bo uznała, że do muzyki Igora Strawińskiego tańczyć nie można. Jej zdaniem ta muzyka była ataneczna. Więc pełna obaw, o czym szczerze opowiadała, jechała na gościnne występy i przenigdy nie sądziła, że spotka ją to, co w końcu – ale nieco później – ją spotkało. Że będzie podziwiana na całym świecie i gdziekolwiek się pojawi, zjedna sobie i baletowi rzesze wielbicieli.

Tym samym w wybitny sposób przyczyniła się do tego, że taniec klasyczny z powrotem zajął znaczące miejsce pośród innych dziedzin sztuki. Jednak tak naprawdę do swoistej rewolucji w balecie doprowadził człowiek, który nie był tancerzem i z tańcem nie miał w gruncie rzeczy nic wspólnego. Zresztą nie mógłby tańczyć ze względu choćby na swoją posturę: był potężnie zbudowany i ociężały. Genialny dyletant – mówiono o nim – utalentowany realizator cudzych pomysłów, posiadający niesamowitą intuicję. Ekscentryk i skandalista, lubił luksus, słynął z despotyzmu i kaprysów oraz zamiłowania do nowości. Potrafił zgromadzić wokół siebie najwybitniejsze talenty tamtego okresu – twórców i realizatorów – i przyczynić się do ich rozkwitu. „Chciałem znaleźć taki gatunek sztuki, w którym całe skomplikowane życie można byłoby przedstawić bez pomocy słów” – pisał. I oczywiście tym uniwersalnym gatunkiem sztuki był balet, który swoje odrodzenie na całym świecie zawdzięcza triumfowi Ballets Russes (Baletow Rosyjskich), a przede wszystkim Sergiuszowi Diagilewowi, bo o nim tu mowa. To on ze swoim zespołem wszedł przebojem na sceny całego świata i pokazał rozentuzjazmowanej publiczności, czym w gruncie rzeczy jest balet – to widowisko bez słów. Łączył artystów rożnych dziedzin, by wspólnie pracowali nad nowym przedstawieniem. Jego intuicja i siła przekonywania sprawiały, że nawet zdawałoby się absurdalne pomysły przeradzały się w sukces. To dzięki niemu rozkwitły największe indywidualności taneczne XX w. z Niżyńskim, Lifarem i Balanchinem na czele. Dla niego pracowali Strawiński, Debussy i Prokofiew, jak również Picasso, Miro czy Ernst.

Twórczość była podstawą i sensem jego istnienia – pisał Aleksander Benois. – A jednocześnie trudno określić, na czym jego twórczość polegała…

Diagilew miał swoją specjalność: swoją wolę i swoją chęć. Dopiero z chwilą, kiedy ten zadziwiający człowiek „zaczynał chcieć” wszystko „zaczynało się tworzyć”. Jeśli był o czymś przekonany, potrafił ryzykować i na żadne z przedsięwzięć nie żałował pieniędzy (najczęściej cudzych). Diagilew kontrolował cały proces powstawania spektaklu baletowego – pisał Sjeng Scheijen – inspirował kompozytorów, librecistów, scenografów, tancerzy, czuwał nad wszystkimi aspektami dzieła; ogniskował uwagę, przyciągał bogatych sponsorów… Był jednocześnie demiurgiem i tyranem, którego woli podporządkowane było w zespole wszystko.

Claude Debussy miał kiedyś powiedzieć, że Diagilew byłby w stanie ożywić nawet kamień. Diagilew zrewolucjonizował widowisko baletowe, które przestało być tylko opowiadaniem choreograficznym w banalnej scenerii i tradycyjnych strojach, a stało się rzeczywiście widowiskiem, w którym ważne były wszystkie elementy, a więc choreografia, muzyka i atrakcyjna strona wizualna. Nie ulega wątpliwości, że założony przez niego zespół Ballets Russes – jak i on sam – wywarł ogromny wpływ na charakter sztuki początku XX w. Po raz pierwszy wyjechał tylko z tancerzami (wcześniej prezentował sztukę oraz muzykę rosyjską) do krajów Europy Zachodniej w 1909 r. Występowali najpierw w Berlinie, a później w Paryżu. Byli to tancerze baletu carskiego z Petersburga oraz Teatru Bolszoj z Moskwy, którzy w rodzimych teatrach mieli akurat urlopy. Nie były to jeszcze Ballets Russes, lecz Carski Balet Rosyjski z Anną Pawłową na czele. Berlińskie występy przygotował Paul Cassirer, właściciel galerii, wydawca i sekretarz Berlińskiej Secesji (Berliner Secession) – ugrupowania artystycznego założonego 2 maja 1898 r., które jednoczyło malarzy i rzeźbiarzy sprzeciwiających się konserwatywnej sztuce akademickiej i żądających poparcia dla sztuki współczesnej przez istniejące organizacje artystyczne. Prezesem był Max Liebermann, a kuzyni Bruno i Paul Cassirer zajęli się administracją. Pierwszy występ rosyjskich tancerzy był przewidziany na 5 maja 1909 r. o godz. 17.00, po nim zaś miał się odbyć bankiet w hotelu Esplenade, honorujący tancerzy. Spektakle odbywały się w Nowym Królewskim Teatrze Operowym (zwanym powszechnie Krolloper) niedaleko Bramy Brandenburskiej. Na widowni zasiadali członkowie Berlińskiej Secesji, dziennikarze oraz zaproszeni goście, głownie artyści i pisarze.

Oklaski były jak orkan – pisała aktorka Tilla Durieux, późniejsza żona Paula Cassirera – widzowie krzyczeli, wiwatowali, robili hałas fotelami. To wszystko opisywały gazety w długich artykułach, pisały również o bankiecie, który odbył się po spektaklu, na którym rozmowa z uroczymi Rosjankami odbywała się za pomocą gestów i pocałunków dłoni… Podczas

następnych spektakli kasy biletowe były oblegane i występy musiały zostać przedłużone.

Nie dziwi, że te pierwsze, jak i późniejsze, spektakle wywołały tak wielkie zainteresowanie. Poparcie przez Berlińską Secesję baletu klasycznego skierowało powszechne zainteresowanie ku tej dziedzinie sztuki. Zapoczątkowało też dyskusję, o tym czy taniec klasyczny rzeczywiście ma wartość artystyczną. Oczywiście szybko zostało to potwierdzone. Wszakże rosyjscy tancerze i Anna Pawłowa zaprezentowali się z najlepszej strony w programie ułożonym przez Diagilewa, ale zdominowanym przez choreografię Michaiła Fokina. Nie mogło oczywiście zabraknąć Umierającego łabędzia, którego Anna Pawłowa tańczyła już od paru lat.

Wśród widzów był też Ernst Oppler (1867-1929), malarz aktywnie uczestniczący w założeniu Berlińskiej Secesji. Miał 40 lat i był uznanym artystą, kiedy znalazł się na pierwszym występie rosyjskich tancerzy. Jego portrety bardzo ceniono nie tylko wśród berlińskiego towarzystwa, a marszandzi chętnie nabywali m.in. jego holenderskie pejzaże. Odniósł sukces zarówno artystyczny, jak i finansowy, jego dzieła osiągały bardzo wysokie ceny. Jak wspominał Karl Schwarz, dyrektor Muzeum Żydowskiego w Berlinie, a później muzeum w Tel Awiwie:

Był kawalerem. Niezwykle dystyngowany człowiek ze światowymi manierami. On sam, jak i jego mieszkanie, emanowało atmosferą elegancji. Nie miał nic w sobie z artysty, był na wskroś dżentelmenem, słownictwo miał wyszukane i chętnie oddawał się pogawędkom […]. Najlepsze i oryginalne – powstające w wielkiej liczbie – obrazy pokazują rosyjski

balet. Rytm tańca, drżenia i wybuchy ekstazy, migotanie kolorów oraz wizjonerskie sceny zbiorowe w świetle lamp scenicznych pokazał w niezrównany sposób.

Od tego też czasu bywał na wszystkich występach baletowych. Podczas spektakli powstawała niezliczona liczba szkiców, na podstawie których nawet wiele lat później tworzył grafiki. Aby moc rysować w ciemnych salach czy za kulisami, wymyślił podświetlany ołówek, który od tego czasu był w powszechnym użytku. Szybko stał się jednym z najważniejszych kronikarzy niemieckiego tańca, ale przede wszystkim zespołu Ballets Russes Sergiusza Diagilewa. Używając różnych technik graficznych, jak nikt inny przedstawiał całe sceny baletowe oraz poszczególnych artystów. Dzięki temu również bardzo szybko został nazwany malarzem tańca.

Pierwsze spotkanie Opplera z rosyjskimi tancerzami okazało się dla niego najważniejszym przeżyciem artystycznym, czymś, co nim dogłębnie wstrząsnęło. Zresztą wielu innych malarzy i rzeźbiarzy podzielało jego zachwyt. Przez następne 20 lat taniec i balet w twórczości Opplera zajmowały najważniejsze miejsce.

Podobnie było w przypadku Arthura Grunenberga. Urodził się 25 kwietnia 1880 r. w Królewcu (dziś Kaliningrad). Jego ojciec Oscar był właścicielem browaru. Początkowo Arthur studiował prawo, które ukończył, zdając odpowiednie egzaminy. Od najwcześniejszych lat rysował i malował. Franz von Lenbach, bardzo znany i ceniony portrecista, namówił go do studiowania malarstwa, dając listy polecające. W Monachium uczył się u Christiana Landenbergera, a w Berlinie – u Arthura Kampfa. Po długiej podróży pogłębiającej warsztat osiadł w Berlinie. Początkowo zajmował się portretami, ale szybko pojawiły się w jego pracach kompozycje figuralne. Szczególnie lubił malować ludzi i zwierzęta w ruchu, stąd tak dużo w jego twórczości dzieł poświęconych tańcowi oraz koniom z jeźdźcami. Obok malarstwa w oleju i pastelach zajmował się również grafiką, ilustracjami do książek, najczęściej wykonując rysunki sangwiną. Miał m.in. wystawy w 1914 r. w Berlinie i w 1927 r. w Dreźnie. Zmarł 25 lipca 1952 r. w Bad Reichenhall.

I w końcu Ludwig Kainer – bo tymi trzema artystami zachwyconymi tańcem, a szczególnie zespołem Ballets Russes tutaj się zajmuję – który urodził się 28 czerwca 1885 r. w Monachium. Początkowo studiował medycynę, ale podczas pobytu w Paryżu w 1909 r. doszedł do wniosku, że jednak woli poświęcić się malarstwu. Rok później zamieszkał w Berlinie, gdzie zajmował się głownie grafiką, projektował też plakaty, a od 1912 r. zamieszczał ilustracje w książkach i czasopismach (dużo miejsca w jego twórczości ilustratora zajmowała moda). Kiedy poznał Annę Pawłową i Wacława Niżyńskiego oraz zespół Ballets Russes, zaczął tworzyć rysunki i grafiki przedstawiające tancerzy i taniec. Podczas I wojny światowej projektował scenografię do filmów fabularnych, później też kostiumy, tworzył także dla teatru. Był w tym okresie dyrektorem artystycznym zespołu baletowego Erika Charella. W roku 1933 musiał wyemigrować z Niemiec – najpierw do Szwajcarii, a następnie do Paryża. Francja stała się jego drugą ojczyzną. Na początku lat 50. XX w., po zbiorowej wystawie w 1951 r. w Zurychu, wycofał się z życia publicznego. Zmarł 25 kwietnia 1967 r. w Paryżu.

Ta trójka malarzy tańca od pamiętnego spotkania z rosyjskimi tancerzami nie opuszczała prawie żadnych występów baletowych, zwłaszcza zespołu Sergiusza Diagilewa. Zespół Ballets Russes bywał w innych krajach nazywany też baletem Diagilewa. Przed wybuchem I wojny światowej czterokrotnie występował w Berlinie. W maju 1910 r. – w Theater des Westens i w Komische Oper, prezentując m.in. Kleopatrę i Karnawał, a najjaśniejszą gwiazdą tych przedstawień był Wacław Niżyński. Pierwszy raz się zdarzyło, że nie tancerka, lecz tancerz stał się magnesem przyciągającym publiczność, skupiającym uwagę dziennikarzy i artystów. W „Vossische Zeitung” z 21 maja 1910 r. można było przeczytać:

Wyjątkowe w tym zespole było to, że jego gwiazdą był mężczyzna, ledwo dwudziestoletni, o nazwisku Niżyński, najwspanialszy tancerz nie tylko rosyjskiego teatru, ale również zadziwiający i interesujący artysta naszych czasów. Lekkością, wyrazem, elastycznością nie dorównują Niżyńskiemu żadne primabaleriny Petersburga czy Moskwy.

Wtedy też, 24 maja 1910 r., Karnawał do muzyki Roberta Schumanna w choreografii Michaiła Fokina miał swoją prapremierę. Diagilew był dobrze zaznajomiony z niemiecką kulturą, więc nic dziwnego, że jego życzeniem było, by Karnawał pokazano właśnie w Berlinie, tym bardziej że akurat w letnich miesiącach 1910 r. przypadało stulecie urodzin kompozytora. Balet został przyjęty entuzjastycznie, choć pojawiły się też głosy krytykujące zorkiestrowanie utworu fortepianowego Schumanna oraz zastrzeżenia, że ta muzyka nie nadaje się do tańczenia. Dopiero jednak podczas prezentacji baletu w Berlinie w 1912 r. ukazała się cała głębia tego dzieła. Nikt już nie miał wątpliwości, czy słusznie wykorzystano muzykę Schumana. Najpewniej do tego sukcesu przyczyniła się obsada, bo Kolombinę i Arlekina tańczyli Karsawina i Niżyński (w premierze Lidia Łopuchowa i Michaił Fokin).

Siergiej Diagilew od początku wnikliwie obserwował, jak jego zespół jest przyjmowany. I to nie tylko przez krytyków i publiczność, ale również przez malarzy i rzeźbiarzy. Wszak sukces tancerzy mógł pociągnąć za sobą następne występy. Aby to ryzykowne i dość drogie przedsięwzięcie przypieczętować, napisał do władz Berlińskiej Secesji list, który doczekał się wzmianki w „Berliner Tageblatt”, opublikowanej w dniu premierowego przedstawienia w 1910 r. Pisał tam m.in. o zjednoczonych w duchu z rosyjskimi artystami Niemcach, którzy będą w stanie odpowiednio docenić artystyczną wartość tych występów. I rzeczywiście, występy te zrobiły na Niemcach olbrzymie wrażenie. Szczególne było to widoczne, kiedy w Tańcach połowieckich pojawiał się na scenie cały corps de ballet – zespół liczył w sumie stu tancerzy – realizujący ekstatyczny taniec wojowników. Diagilew zdawał sobie sprawę, że musiało to być dla publiczności niezwykłe przeżycie. Poza tym występy te ukazywały zupełnie inny obraz Rosji i artystów rosyjskich niż ten, jaki funkcjonował powszechnie do tej pory. Wszyscy oczywiście zachwycali się Niżyńskim. Ludwig Rubiner w wierszu poświęconym tancerzowi pisał o publiczności, która jak „rozochocona wataha” pożera wzrokiem „cudowne dziecko”.

Kurt Tucholski, Hugo von Hofmannsthal i Rudolf Leonhard poświęcili mu eseje, które mówią o geniuszu tańca, a liczni artyści przedstawiali go w dziełach malarskich i rzeźbiarskich. W roku 1912 zespół dwukrotnie występował w Berlinie. W styczniu ponownie w Theater des Westens, a na przełomie listopada i grudnia – w Kroll Oper. Podczas obu występów obok Wacława Niżyńskiego tańczyła Tamara Karsawina, która dorównywała mu popularnością. Oprócz już znanych baletów, pod koniec 1912 r. pokazano publiczności owiany skandalem pierwszy balet w choreografii Niżyńskiego – Popołudnie fauna, który miał prapremierę kilka miesięcy wcześniej w Paryżu. Szczególnie ostatnia scena, w której Faun z szarfą porzuconą przez jedną z nimf uciekających przed nim, oddaje się samozaspokojeniu, wywołała zagorzałe dyskusje. Berlińczycy z podziwem i zachwytem przyjęli ten balet, a Niżyński w roli Fauna został uwieczniony w sztukach plastycznych. Wtedy również wystawiono Pietruszkę z Karsawiną i Niżyńskim.

Po raz ostatni Balety Rosyjskie przyjechały do Berlina w marcu 1914 r. Występowano w Theater am Nollendorfplatz. Partie Niżyńskiego wykonywał Michaił Fokin albo z Karsawiną, albo ze swoją żoną Wierą. Dalsze występy w Berlinie uniemożliwiła I wojna światowa. Anna Pawłowa ze swoim zespołem występowała regularnie w Berlinie w tym samym czasie co Ballets Russes. Oczywiście nie tylko berlińskie występy tancerzy inspirowały Opplera, Grunenberga i Kainera, bo malarze jeździli też m.in. do Paryża czy Londynu, by tam dalej studiować pozy poszczególnych tancerzy lub, rzadziej, całe balety. W roku 1924 Ballets Russes ponownie zawitały do Berlina, ale zdecydowana większość artystów znanych z poprzednich występów już w zespole Diagilewa nie tańczyła. Te występy nie inspirowały malarzy w takim stopniu jak poprzednie. Oppler wprawdzie wracał do tematyki tańca, ale korzystał z wcześniejszych szkiców, ilustrując m.in. piętnastoma grafikami bibliofilskie wydanie Karnawału Roberta Schumanna. Występy Ballets Russes, zwłaszcza pas poszczególnych artystów, ale też elementy scenografii i kostiumy, są przedstawiane przede wszystkim w grafikach artystów berlińskich. Można było oczywiście nabyć czarno-białe fotografie co sławniejszych tancerzy, ale w statycznych pozach, wykonane w studiu fotograficznym, a nie podczas spektaklu. To mogli pokazać tylko malarze szkicujący szybko i spontanicznie w trakcie występów tancerzy. I bardzo chętnie to robili, by później tworzyć na podstawie szkiców grafiki lub litografie, które błyskawicznie znajdowały chętnych nabywców. Była to zdecydowanie lepsza metoda od fotografii. Arthur Grunenberg twierdził, że poszczególni tancerze pozowali mu do jego grafik i litografii, aczkolwiek czasami korzystał z fotografii, choć skrzętnie to przemilczał. Natomiast Ernst Oppler szkicował podczas spektakli i prób, co przydawało jego pracom większej autentyczności.

Czasami artyści tworzyli cykle graficzne, gromadzone w tekach, prezentujące poszczególne balety, tancerzy lub zespół. Grunenberg np. miał 8 litografii Baletow Rosyjskich, podobnie Kainer – 14 litografii, Oppler – 10 grafik, a jego druga teka zawierała już 30 grafik różnej wielkości. Opplera raczej nie interesowało pokazywanie poszczególnych baletów, bardziej skupiał uwagę na artystach. Szczególnie Annę Pawłową i Tamarę Karsawinę z ich niebywałą techniką i siłą przekazu przedstawił na wielu grafikach w baletach Karnawał, Sylfida, Duch róży czy Umierający łabędź. Na wystawie „Niemiecka sztuka współczesna“ w 1929 r. w Warszawie była prezentowana co najmniej jedna praca Opplera, a mianowicie Pawłowa w Umierającym łabędziu. Prawdopodobnie chodzi o grafikę. Kainer przedstawiał tancerzy w typowych pozach danego baletu, zwracając też baczną uwagę na kostium i scenografię. Grunenberg zaś bardziej niż na ruchu koncentrował się na wyrazie artystycznym przekazywanym przez tancerza. Dlatego też bardzo często jego postacie są zawieszone w przestrzeni bez odniesienia do jakiejkolwiek płaszczyzny.

Przeglądając katalogi prac berlińskich artystów z lat 1910–1914, wyraźnie widzimy, że barwność inscenizacji baletów zespołu Diagilewa nie znajdowała odzwierciedlenia w pracach malarzy. Ernst Oppler w ogóle nie stosował koloru w swoich pracach graficznych, Arthur Grunenberg i Ludwig Kainer ograniczali się tylko do kolorowych akcentów. Najwyraźniej chcieli pokazać rosyjskich tancerzy w sposób najbliższy im artystycznie. Grunenberg i Oppler idealizowali, Kainer raczej ilustrował. Przede wszystkim jednak dzieła Opplera, Grunenberga i Kainera świadczą o tym, jak znaczącym i wyjątkowym źródłem inspiracji stał się zespół Diagilewa, jak bardzo zaważył na twórczości malarzy i jak wielkie miał znaczenie dla sztuki w ogóle, a także o tym, że malarze również w istotny sposób przyczynili się do renesansu baletu, który znów zajął należne mu miejsce pośród innych sztuk.

Jan Stanisław Witkiewicz

Jan Stanisław Witkiewicz, Malarze tańca. Ernst Oppler, Arthur Grunenberg

i Ludwig Kainer. Peinters of Dance. Ernst Oppler, Arthur Grunenberg

and Ludwig Kainer w jęz. pol. i ang., tł. J. Hardukiewicz-Chojnowska,

Iskry, Warszawa 2018, 120 s.

Anna Pawłowa

 

 

 

 

 

 

Isadora Duncan                                                                           Isadora Duncan

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W.Niżyński                                                                                  Igor Strawiński                                                                  Siergiej Diagilew

 

    Balety Rosyjskie

 

 

 

 

Regina WASIAK-TAYLOR (Wielka Brytania)
„A NIECH TO SYNEKDOCHA!” 

Z Michałem Rusinkiem o wulgaryzmach w języku najmłodszych i nie tylko

 

Regina Wasiak-Taylor: Język Polaków w kraju gwałtownie brzydnie, niecenzuralne, ordynarne słowa i wyrażenia stale padają w przestrzeni publicznej, a w mediach społecznościowych dostępnych dzieciom sytuacja
wygląda jeszcze gorzej. Skąd najmłodsze pokolenie może dzisiaj czerpać dobre wzory językowe?
Michał Rusinek: Po pierwsze, myślę, że to spore uogólnienie, że język gwałtownie brzydnie. Po drugie, nie jestem moralistą. O wiele bardziej niż „brzydkie” wyrazy bulwersują mnie językowa przemoc – indywidualna                  i zinstytucjonalizowana – wobec na przykład grup społecznych, mniejszości. Oburza mnie dehumanizacja partnerów społecznego dialogu, wykluczająca ich, ale i zamykająca jakikolwiek dialog. Nie umiem
tolerować traktowania ludzi jako ideologii, nazywania ich „elementem animalnym”, a także sprowadzania języka do narzędzia formowania politycznie przydatnego świata, czarno-białego, składającego się wyłącznie
z bohaterów i zdrajców. Nie zgadzam się na zmuszanie nas, byśmy myśleli o dialogu w kategoriach militarnych – a z tym wszystkim mamy niestety do czynienia od kilku lat w dyskursie politycznym, o czym napisałem
wspólnie z prof. Katarzyną Kłosińską książkęDobra zmiana, czyli jak się rządzi światem za pomocą słów”. Ma Pani rację, że język się ostatnio zmienia szybciej niż kiedyś. Wśród tych zmian daje się zauważyć przesuwanie   Granicy tego, co dopuszczalne w przestrzeni publicznej. Wydaje mi się, że w ogóle zatarła się granica między tym, co publiczne, a tym, co prywatne. Głównie, jak sądzę, za sprawą celebrytów i karmiących się nimi mediów. celebryci chętnie pokazują publicznie swoje życie prywatne. A widzowie i czytelnicy – zapewne znudzeni swoim życiem – chętnie cudzą prywatność podglądają. Zanikło poczucie wstydu: jedni nie wstydzą się mówić o tym,          co intymne, inni nie odczuwają zawstydzenia, wnikając w cudzą sferę intymną, niegdyś zarezerwowaną tylko dla najbliższych oraz być może psychoterapeutów czy spowiedników. Skoro nie ma granicy między publicznym a     prywatnym, to wydaje nam się, że możemy sobie pozwolić na posługiwanie się w sferze publicznej językiem prywatnym. Przyznajmy się, z ręką na sercu, kto z nas nie pozwala sobie na wulgaryzmy, kiedy sam jedzie
samochodem i ktoś mu zajedzie drogę? Nikogo przecież wtedy nie może urazić, nikt go nie słyszy. Media społecznościowe sprawiają wrażenie, że są miejscem prywatnym, więc niektórzy zachowują się w nich tak, jakby
mówili wyłącznie do swoich znajomych przy kawie lub piwie. Może to się zmieni, kiedy nauczymy się posługiwać ustawieniami prywatności, ale internet w ogóle daje nam złudzenie większej anonimowości i bezkarności,           więc pozwalamy w nim sobie na więcej. Wiele osób publicznych już się na tym sparzyło. Skąd dzieci mają czerpać wzorce? myślę, że przede wszystkim powinny od rodziców, tzn. rodzice powinni się przy dzieciach posługiwać językiem takim, jakiego by oczekiwali po swoich dzieciach. Nie powinni pokazywać, że skoro są dorośli, to wolno im więcej. Poza tym – z literatury. Przypominam nieśmiało, że literatura „zrobiona” jest z języka, a nawet – w dużej części – z języka literackiego, a więc w pewnym sensie wzorcowego.

RWT: Co robić, aby wyplenić wśród polskich dzieci wulgarne słowa, wyrażenia i zachowania?
MR: „Wyplenianie” to metafora ogrodnicza, która sugeruje, że wychowanie przypomina uprawę grządki. nie znam się na współczesnych metodach wychowawczych, ale wydaje mi się, że nie powinny one być oparte na
tych samych zasadach, co ogrodnictwo. Jeśli nie chcemy, by nasze dzieci posługiwały się wulgaryzmami, to powinniśmy zastanowić się, skąd one je znają. Wulgaryzmy to najczęściej rodzaj ekspresywizmów, czyli sposobów
językowego wyrażania emocji, często negatywnych. Nie łudźmy się jednak, że jeśli „wyplenimy” wulgaryzmy z języka, to zarazem wyrwiemy z korzeniami owe emocje. emocje pozostaną i jakoś będą musiały znaleźć dla
siebie ujście. Jeśli znajdą ujście niewerbalne, może być jeszcze gorzej. Inna rzecz, że powinniśmy pokazywać dzieciom, że język służy przede wszystkim do porozumiewania się, do dialogu, a nie do walki i wykluczania innych.
Przeklinać można co najwyżej na sznurówkę, która nie chce się zawiązać.
RWT: W opublikowanych przez Pana książkach, a jest ich niemało, łatwo zauważyć, że próbuje Pan uczyć młodych Polaków przeklinać inaczej. Pisze Pan z humorem:
                          zawrzyj złość swą w takich słowach
                          co się nie mieszczą w zwykłych głowach.

MR: To akurat cytat z książki Jak przeklinać. Poradnik dla dzieci. Zaproponowałem w niej zabawę – dla dzieci, ale chyba głównie jednak dla ich rodziców i opiekunów – polegającą na tym, by słowa uważane za wulgarne
zastąpić własnymi neologizmami. Skoro bowiem nie możemy bezkarnie „wyplenić” ich z języka, to spróbujmy znaleźć takie, które nie będą wulgarne, ale będą spełniały taką samą psychologicznie funkcję: będą dawały upust
złym emocjom. Przy okazji pozbędziemy się wulgarności w sensie etymologicznym: „vulgaris” to po łacinie „pospolity”. czemu mamy się pospolitować, używając jako znaków emocji takich słów czy wyrażeń, jak wszyscy?   Przecież możemy wymyślić własne. a przy okazji będziemy mieli szansę wzbogacić język – choćby tylko prywatny, rodzinny – o jakieś smaczne „przekleństwo”.
RWT: Jak się zrodził pomysł napisania poradnika Jak przeklinać?

MR: Szczerze mówiąc, na początku nie chodziło mi o poprawę jakości języka dzieci. Bywam tłumaczem, głównie z języka angielskiego. Zaczynałem akurat tłumaczyć dzieła zebrane charlesa Schulza, czyli
jego pisany i rysowany przez 50 lat komiks The Peanuts, czyli Fistaszki. Jego bohaterami są wyłącznie dzieci. W ich języku – dość specyficznym, którego polski odpowiednik musiałem wymyślić – pojawiają się niewinne, dziecięce przekleństwa. Uświadomiłem sobie, że w języku polskim jest takich bardzo niewiele. I albo są przestarzałe, albo mają konotacje religijne (jak „o jejku!”, będące eufemistyczną wersją wykrzyknienia
„o Jezu!”), albo są eufemizmami przekleństw właściwych („o kurczę!” zamiast „o kurwa!”). Zwróciłem się o pomoc do kolegów i koleżanek po piórze. Podpowiedziano mi kilka pomysłów, ale i zaproszono do bardzo
popularnego telewizyjnego programu „śniadaniowego”. Zwróciłem się do telewidzów o przesyłanie mi rodzinnych, niewinnych przekleństw. W ciągu godziny skrzynka mejlowa telewizji została zatkana, a ja zebra-
łem taki materiał, jaki językoznawcy zbierają tradycyjnymi metodami przez kilka lat. Postanowiłem zrobić z tego książkę z wierszykami, do której dołączyłem alfabetyczny spis przekleństw i puste strony, na których
można dopisywać własne. Potem dowiedziałem się, że podobną metodę oduczania dzieci posługiwania się wulgaryzmami stosują psycholodzy.
RWT: Pisze Pan i wydaje książki z myślą o lepszej polszczyźnie najmłodszych Polaków, czego przykładem jest publikacja Jak robić przekręty? A co to są „przekręty”?
MR: Ta akurat książka, choć adresowana do dzieci, skierowana jest w dużej mierze do dorosłych. Dzieci, wchodząc w język, przekręcają zasłyszane słowa, tworzą własne neologizmy. Pierwszym odruchem jest
– poprawiać. Może nawet wyśmiewać i karać za takie „błędy”. Tymczasem jest to zarazem wyraz umiejętności, której dorośli już się wyzbyli: umiejętności wymyślania nowych słów i wprowadzania ich do języka.
„Native speaker” to przecież nie tylko kompetentny użytkownik języka, ale i ktoś, kto potrafi ów język wzbogacić, poszerzyć. Zamiast wyśmiewać się z neologizmów proponuję, by pokazać dziecku, że wymyślając
nieistniejące dotąd słowo, powołało do życia nowy byt, który np. warto narysować. na przykład wymyślony przez jakieś dziecko „pomindorek” można przedstawić jako skrzyżowanie pomidora z indykiem. Kiedyś
prowadziłem warsztaty na podstawie tej książki w szkole, do której chodziły także dzieci dwujęzyczne, urodzone i wychowane częściowo w anglii. Jedno z nich narysowało pomidora rosnącego na środku pokoju –                             w neologizmie tym usłyszało bowiem angielskie słowo „indoor”.
RWT: Podobają mi się Pańskie zabawy językowe, ponieważ mimo woli wyrabiają świadomość językową u dzieci. Nie zaniedbując dorosłego czytelnika, wydał Pan ostatnio kilka nowych książek dla najmłodszych.             Większość z nich jest ładnie i ciekawie ilustrowana przez Joannę Rusinek, czyli Pana siostrę.
MR: Ośmielony popularnością książek o przekleństwach i przekrętach, zająłem się innymi tematami językowymi. Napisałem książkę dla dzieci o regionalizmach (Od mikmaka do zazuli), której wydanie zbiegło
się z początkiem pandemii, kiedy byliśmy skazani na spędzanie wakacji w Polsce. Zaproponowałem w niej wsłuchiwanie się w różnice między słowami w różnych regionach Polski. Potem opublikowałem książkę
o zapożyczeniach w języku polskim i zapożyczeniach z języka polskiego w innych językach (Wihajster) — zachęcony zarówno wizją dawnej wielojęzycznej Polski w Księgach Jakubowych Olgi Tokarczuk, jak i żądaniami
kierowanymi przez niektórych polityków do rady Języka Polskiego PAN, by „wyrugować z polszczyzny wszystkie zapożyczenia”. Językoznawcy, z którymi konsultuję wszystkie swoje książki, są zdania, że wyrazy czysto
słowiańskie stanowią mniej niż 10 procent wszystkich wyrazów we współczesnym języku polskim. Kolejne dwie książki dotyczyły pochodzenia nazw miejscowości w Polsce (Wytrzyszczka) i nazwisk (Podbipięta). Okazało           się, że tematy, przy których przysypiają na wykładach studenci polonistyki, mogą być ciekawe dla dzieci. Jeśli znajdzie się sposób, by je nimi zaciekawić.
RWT: Jaki jest Pana stosunek do angielskich zapożyczeń? mnie bardzo niepokoi i razi zalew anglicyzmów w życiu publicznym i prywatnym Polaków. Dzieci wcześnie korzystają z internetu, a tam całe nazewnictwo
przejęliśmy z angielszczyzny. Czy naprawdę musimy wszystko małpować z języka angielskiego?

MR: Przyznam, że do zapożyczeń z angielskiego mam stosunek ambiwalentny. Z jednej strony, wiem, że język broniący się przed zapożyczeniami staje się językiem sztucznym, a nawet martwym. Z drugiej strony jako
tłumacz z języka angielskiego jestem na nie uczulony i zawsze staram się znaleźć polskie odpowiedniki. Rozumiem jednak, że po zmianie ustrojowej Polacy odczuli potrzebę nazwania świata wokół siebie na nowo i także
językowego zbliżenia do Europy. Bywało to komiczne, czasem irytujące, ale jest zrozumiałe. „CV” brzmi bardziej międzynarodowo i nowocześnie niż „życiorys”, „HR” jest tym samym, co „dział kadr”, ale brzmi bardziej
europejsko i korporacyjnie. Irytują mnie takie słowa, jak „destynacja” (w sensie kierunku podróży) czy „dedykowany” (w sensie: przeznaczony tylko do czegoś), ale tu raczej zadziałała zasada ekonomii: polskie odpowiedniki        są dłuższe lub wręcz opisowe, więc jeśli z angielska jest krócej, to oszczędzamy czas i nie strzępimy języka. Tę zasadę dobrze widać w tzw. profesjolektach, czyli językach konkretnych grup zawodowych. Łatwiej jest
powiedzieć: „skończyłem czekin, idę bordować na gejcie” niż „skończyłem odprawę biletowo-bagażową” itd. może to i jest koszmarek, ale zrozumiały, a to najważniejsze. Powstały też nowe dziedziny działalności czy nauki,
których w Polsce przedtem nie było, więc i nie wytworzyliśmy języka na ich nazywanie: sam prowadzę zajęcia dla studentów „public relations”, a w przyszłym roku będę miał wykład na UJ na nowym kierunku: „creative
writing” („kreatywne pisanie” brzmiałoby niedorzecznie).
RWT: Jak Pan – członek rady Języka Polskiego, poeta, profesor retoryki na UJ, wieloletni sekretarz Wisławy Szymborskiej – ocenia obecny stan polszczyzny i kultury językowej najmłodszych Polaków?
MR: Nie uważam, bym miał prawo oceniać język młodych ludzi. Zamiast oceniać, staram się po prostu słuchać. Nie tylko języka dzieci (z którymi mam do czynienia wyłącznie w czasie spotkań autorskich, bo
moje dzieci są już dorosłe), ale i języka młodzieży. Akcje Strajku Kobiet spowodowały, że także młodzi ludzie wyszli na ulice. I wtedy się okazało, że ich język jest zupełnie inny niż język wcześniejszych protestów i język
starszych pokoleń. Ostrzejszy, operujący innymi skojarzeniami i aluzjami, „antydziaderski”, ale inkluzywny, a przede wszystkim bardzo ciekawy. Przyznam się Pani, że w tych pokoleniach obecnych licealistów i studentów pierwszych lat, upatruję nadzieję. i dla Polski, i dla języka polskiego.
RWT: W imieniu redakcji londyńskiego „Pamiętnika literackiego” dziękuję Panu za rozmowę.
r
ozmawiała Regina Wasiak-Taylor

 

Regina WASIAK-TAYLOR (Wielka Brytania)
FOTOREPORTAŻ
N
agroda Literacka ZPPnO za rok 2021
N
ieczęsto się zdarza, aby laureaci wybierali miejsce i datę wręczenia dyplomów nagrody literackiej Związku Pisarzy. Staramy się raczej pocztą pantoflową dowiedzieć, gdzie w określonym przez nas czasie będą przebywali laureaci, bo przecież najważniejszą rzeczą jest mieć na uroczystości nagrodzonych i życzliwą im publiczność. Tymczasem Jan Stanisław Witkiewicz wybrał za nas, a to co zaproponował było zaskakujące. Wrocław
w międzynarodowym Dniu tańca, czyli 29 kwietnia na scenie Opery Wrocławskiej tuż przed rozpoczęciem spektaklu baletowego. Aleśmy się wszyscy cieszyli z tego wyboru! Dla pisarza i publicysty, który blisko
40 publikacji poświęcił kulturze muzycznej i baletowej oddanie honorów w scenerii bliskiej jego muzom, Polihymni i Terpsychory, wydawało się być idealnym finałem, taką baletową codą. Myślałam nawet o przygotowaniu

wieńca laurowego, bo piękny i zabytkowy gmach opery przyjąłby taki gest, ale … licho nie śpi! Wkrótce wokół Opery Wrocławskiej pojawiły się utrudnienia o jakich nie śniliśmy i trzeba było zmienić plany.
Pozostaliśmy jednak we Wrocławiu, ponieważ Jan Stanisław Witkiewicz jest tam znany i lubiany. Wrocławianie wciąż pamiętają ile kulturalnego dobra do tego miasta sprowadził. Dzięki swoim zawodowym kontaktom
ze Staatsballett w Berlinie, kilkanaście lat temu doszło w operze do niezapomnianej inscenizacji baletowej „Don Kichota” z udziałem Iany Salenko w roli kitri, odbyły się też dwie gale baletowe. Pierwsza towarzyszyła          wydaniu jego książki z rozmowami z Vladmirem Malakhovem. Przyjechali na nie Shoko Nakamura, Nadja Saidakova, Wiesław Dudek, Dinu Tamazlacaru i kilkoro innych tancerzy o europejskiej sławie. Były
też spektakle operowe w reżyserii Nataschy Ursuliak czy Giancarlo Del Monaco. Promocja jego Leksykonu operowego podczas Wratislavii Cantans zgromadziła liczne grono śpiewaków i melomanów, a wystawa portretów
Witkacego z kolekcji laureata zyskała duży rozgłos. nic więc dziwnego, że dyrektor muzeum miejskiego Wrocławia, dr Maciej Łagiewski, zaproponował by uroczystość odbyła się w jego placówce, zaś dwie redakcje

rozgłośni Polskiego radia w osobach red. Grzegorza Chojnowskiego (szef radia Wrocław kultura) oraz red. Jacka Antczaka (audycja literacka) zaprosiły nas na godzinne rozmowy do studia.
                                                                                                                                                                                           *
„Balet jest moją miłością” – wyznał przyszły laureat Grzegorzowi Chojnowskiemu, autorowi książki Ostatki Jana Stanisława Witkiewicza, która ukazała się staraniem iskier w 2020. W rozmowie-rzece dwóch
wielkich miłośników muzyki i baletu, odbija się pulsujące od wydarzeń artystycznych, podróży, przyjaźni, pasji wystawienniczych i kolekcjonerskich życie nagrodzonego pisarza. Zapewne nie ma dziś w kraju równie
wybitnego i tak bardzo przejętego sprawami podupadającej kultury baletowej, krytyka i publicysty muzycznego. a Witkiewicz ma głos nie tylko krytyczny, ale i doradczy. Szerzy edukację muzyczną i baletową
poznawszy obie sztuki od podszewki. W rodzinnym Zbąszyniu uczył się gry na fortepianie i trąbce w PSM im. St. Moniuszki. Występował nawet w szkolnej orkiestrze symfonicznej. Podobnie było z baletem. laureat
opowiadał mi o szwajcarskiej szkole baletowej, do której przez prawie trzy lata chodził na zajęcia, głównie z baletu klasycznego, ale również tańca modern.
Czy chciał Pan kiedyś pokazać wyuczone pozycje i elementy tańca baletowego choćby przed znajomymi?
Nie, nigdy! chciałem pisać o tańcu, a wiedza na ten temat tylko teoretyczna – moim zdaniem – to mało, aby profesjonalnie zająć się krytyką. Nie czułbym się komfortowo krytykując tancerzy i nie znając
praktycznie, co to jest, dajmy na to, piąta pozycja lub pliė.
A ile potrafi Pan wykręcić fouetté?
Tylko tancerki wykonują fouetté, to jest serię szybkich obrotów na palcach z charakterystycznym wymachem nogi. Fouetté jest jednym z najatrakcyjniejszych elementów tańca, i jednym z najtrudniejszych.                              Każda tancerka marzy o tym, by perfekcyjnie go wykonać. Maria Krzyszkowska powtarzała za Ułanową: trzeba rzucić pięciorublową monetę na podłogę i cały czas kręcić na tych pięciu rublach.
– W Covent Garden oglądałam Darcey Bussell, która wykonała chyba z 30 takich obrotów. Czy to dużo jak na primabalerinę?
Fouettė kręci się jako wielokrotność ośmiu obrotów i na ogół jest ich dwadzieścia cztery, ale primabaleriny starają się pokazać trzydzieści dwa perfekcyjne obroty.

                                                                                                                                                                                                          * * *
Przyznana w 2021 roku nagroda literacka ZPPnO Janowi Stanisławowi Witkiewiczowi za całokształt twórczości pisarskiej jest w historii emigracyjnych laurów literackich już 70-tą w rejestrze. nagrodę zaczęto
przyznawać w 1951 roku, aby nadawała emigracyjnemu życiu pewnych cech normalności, scalała pisarzy rozrzuconych po całym świecie, podtrzymywała twórczość w ojczystym języku. tę pierwszą – dla Herminy
N
aglerowej, potem dla Jana Lechonia i Tymona Terleckiego – wręczono za dorobek twórczy całego życia pisarza, dlatego w jubileuszowym roku, powtórzyliśmy tę formułę. nasza nagroda nigdy nie miała zabezpieczonego bytu, bo nie stała za nią np. fundacja, z której mogłaby czerpać, tym bardziej należy podkreślić wysiłki jej kontynuatorów starających się znaleźć na każdy rok miłujących literaturę filantropów.
T
a nagroda jest bez wątpienia ewenementem w całym polskim piśmiennictwie, ponieważ będąc najstarszą z długim i szlachetnym rodowodem, korzysta każdorazowo z prywatnych subwencji. Przypomniałam o jej długim
trwaniu – wbrew politycznym koniunkturom, modom, ekonomicznym perturbacjom – zebranym w muzeum teatru działaczom kultury, pisarzom, dziennikarzom. moja wypowiedź spotkała się z niedowierzaniem wśród
ludzi książki (a słuchali m.in.: Jan Stolarczyk – były red. nacz. Wydawnictwa Dolnośląskiego, Witold Podedworny – Oficyna Wydawnicza ATUT, Jan Andrzej Choroszy – Uniwersytet Wrocławski). Zdziwienie wynikało
zapewne z tego powodu, że Wrocław przyznaje i funduje dwie wielkie nagrody Silesiusa i Angelusa, które obecnie wynoszą co najmniej 100 tys. złotych każda i chyba nie mają w kraju sobie równych. Dlatego po wręczeniu dyplomu Janowi Stanisławowi Witkiewiczowi, uniosłam w palcach cienką białą kopertę, żartując trochę z jej zawartości. Przypomniałam też jak to jeden z naszych dawniejszych laureatów otworzył publicznie kopertę,              przeliczył gotówkę i westchnął: „Zaszczyt wielki, korzyść dużo mniejsza”. A laureat z roku 2021 wpatrzony w dyplom, zerknął tylko na kopertę, niczego nie sprawdzał i odezwał się tak:
Dziękuję prześwietnym jurorom za ten zaszczyt, przyjmuję dyplom, a nagrodę pieniężną – bez względu na jej wysokość – przeznaczam na fundusz rozwoju londyńskiego Pamiętnika Literackiego. Nie tylko
dlatego, że i moje nazwisko dawno temu pojawiało się na jego łamach. Uważam, że pismo jest niezwykle ważne i potrzebne nie tylko przecież dla emigracyjnych twórców i stąd też zauważane, opisywane i komentowane
w kraju. Pamiętnik Literacki w ostatnich latach rozrósł się objętościowo, nabrał też rozpędu i ukazuje się co pół roku. Więc tym bardziej cieszę się z możliwości wspomożenia tej tak ważnej wydawniczej działalności Związku.

Jan Stanisław Witkiewicz zabrał mnie na mały spacer po Wrocławiu, który tak dobrze zna. nie musiał udowadniać, że piękny rynek miasta jest większy od ukochanego przeze mnie – krakowskiego, ale na temat
jego zabytków i urody, mieliśmy odmienne zdanie. Od dawna chciałam zwiedzić Gabinety Świadków Historii – Władysława Bartoszewskiego i Jana Nowaka-Jeziorańskiego – w kamienicy Pod Słońcem nr 6. Jednak
los okazał się niezbyt łaskawy i dla nas, i dla obu bezcennych zbiorów archiwalnych. Jaka szkoda, że obu gabinetom darowanym Zakładowi Narodowemu im. Ossolińskich grozi niepewna przyszłość. Kolekcja dzieł
sztuki i pamiątek historycznych Jana Nowaka wzbudza niegasnące zainteresowanie emigracji, ponieważ do jej wielkości i pomnożenia przyczyniło się wielu Polaków mieszkających na obu półkulach. Z brukowanego                  deptaku obejrzałam narożne sale miejskiego ratusza, Salę Książęcą, w których nasz bohater miał jedną z kilku wystaw we Wrocławiu. Rozmowa zeszła na temat tych wystaw.
– Słyszałam o Pańskich zbiorach porcelanowych figurek tancerzy, grafikach obrazujących balet romantyczny, ale o batutach nic nie wiedziałam.

– Były przez lata wystawiane – przynajmniej ich część – w Sali Muzycznej we wrocławskim Pałacu Królewskim. Opowiadał mi dyrektor Łagiewski o oficjalnej wizycie ówczesnego Prezydenta Bronisława Komorowskiego,
którego oprowadzał po Pałacu i o tym, że Prezydent bardzo ożywił się przy moich batutach. Bo to też ciekawe i mało znane – można śmiało powiedzieć- dzieła sztuki, wykonane często ze srebra, złota, kości słoniowej czy
szlachetnych gatunków drewna. Pięknie zdobione, często opatrzone wygrawerowaną dedykacją dla dyrygenta. kolekcja została przez zespół badaczy naukowo opracowana i obfotografowana i jest dostępna w internecie.
Towarzysząca wręczeniu nagrody wystawa Pana portretów, którą starannie przygotowało muzeum teatru, a opatrzyło tytułem Oblicza Jana Stanisława Witkiewicza, to też Pańska prywatna kolekcja?
– Od najmłodszych lat w moim najbliższym otoczeniu byli malarze i rzeźbiarze, więc jakby naturalnie powstawały moje podobizny. Nie, w moim berlińskim mieszkaniu nie ma moich portretów. W książce Grzegorza Chojnowskiego znalazło się kilka zdjęć z mojego berlińskiego apartamentu, na których widać, co tam znajduje się na ścianach. Notabene, na okładkę wspomnianej książki trafił portret wykonany przez wspaniałą
H
annę Bakułę, która niezliczoną ilość portretów wykonała mi w nowym Jorku na początku lat 80. zeszłego stulecia, gdzie się poznaliśmy.

Na wystawie najbardziej mnie ujęły dwa portrety Manfreda Paara, brązowe popiersie i medalion Wiktorii Czechowskiej-Antoniewskiej, zdumiał obraz pisarza ze strzykawką, który wywołał skojarzenie z umierającym         Seneką z obrazu Rubensa. O rzymskim filozofie nie raz Pan pisał i wracał do jego myśli.
Rzeczywiście, Seneka z jego filozofią, postrzeganiem życia, człowieka… – jest mi bardzo bliski. Pomaga też w istotny sposób w życiu, czy raczej w zmaganiu się z życiem. Stąd też wynikają częste powroty do
Starej Pinakoteki w Monachium, do wspomnianego przez panią obrazu Rubensa. a w domu towarzyszy mi m.in. bardzo stara podobizna Seneki utrwalona w kości słoniowej.
Czy planuje Pan udostępnić swoje zbiory w najbliższym czasie?
Coraz trudniej przychodzi mi zgadzać się na rozstania z fragmentami czy całymi zbiorami z moich kolekcji. Pomijam tu sprawę wielkiego nakładu pracy w przygotowaniu wystawy i bardzo wielu problemów
np. logistycznych, bo to nie takie proste spakować i przetransportować około dwustu kruchych porcelanowych figurek. Głównie chodzi o ten uszczerbek, który to powoduje. Przez okres wystawy muszę żyć bez tych
eksponatów i codziennie widzieć tę pustkę, bo to lub tamto znajduje się w jakimś muzeum.

Autor debiutanckiego tomu Witkacy i Witkiewiczowie z 1982 otrzymał nagrodę ZPPnO za twórczość pisarską i wybitne zasługi w popularyzacji baletu i kultury muzycznej w Polsce, jednak osobiste spotkanie z laureatem, rozmowy i sama uroczystość wręczenia dyplomu, wiele o nim dopowiedziały, dodały do znanej już twarzy nowe, różnorodne oblicza nagrodzonego. I tak powstał zwielokrotniony portret Jana Stanisława Witkiewicza.
Regina Wasiak-Taylor

Związek Pisarzy dziękuje tą drogą dyrektorowi Muzeum Miejskiego Wrocławia – dr. Maciejowi Łagiewskiemu, szefowej muzeum teatru Małgorzacie Bruder oraz Ewie Plucie za opiekę i gościnne przyjęcie.
A
utorem zdjęć wykorzystanych w fotoreportażu jest Paweł Passowicz.

 

 

Regina Wasiak-Taylor (Wielka Brytania)
Anglicyzmy – idiotyzmy

Ofensywa nowomowy
W porannym kanale TVP oglądam program pt. „Konkurs młodych dizajnerów”. Dwóch energicznych mężczyzn mówi do kamery, jak doszło do powstania nagrodzonej kolekcji. Projektanci zapraszają modelki na ‘catwalk’
, czyli na zaimprowizowany wybieg, abyśmy mogli zobaczyć i docenić „wyprodukowaną specjalnie dla młodych i pracujących kobiet, kolekcję każualową, stritową i kulową (sic!)”. Patrzę i słucham, ale nic nie rozumiem, ponieważ nic do mnie nie dociera z rodzimego przekazu. Przyjechałam z Londynu do Krakowa, aby nasycić się żywą polszczyzną, a tymczasem usłyszane słowa nie mieszczą się w polszczyźnie, chociaż się deklinują. Jednak wydają się znajome. Ależ tak! Każual pochodzi najprawdopodobniej od słowa ‘casual’ oznaczającego w języku angielskim strój nieformalny; ‘street’, wiadomo, to ulica, a więc określenie sukienki odpowiedniej na spacer i zakupy, a patrząc na inne modelki, domyślam się, że kostium kulowy zapożyczyli międzynarodowi gwiazdorzy polskiej mody od słowa ‘cool’ na określenie ubioru łączącego wygodę z lekkością. Błyskawicznie dokonuję przełożenia tego kiczu językowego na normalne zdanie, bo przecież może być tak: „Zwycięzcy konkursu mody wyprodukowali specjalnie dla młodych i pracujących kobiet kolekcję na co dzień, lekką i wygodną, czyli do pracy i na ulicę”.
Nie zdążyłam jeszcze ochłonąć z szoku, kiedy na ekranie pojawia się reklama. Dwoje dzieci bawi się na kanapie, odbija od materaców i ląduje z powrotem na grubych amortyzujących wyskoki poduszkach, a zachwalający nowy mebel dziennikarz mówi, że sofa należy do nowoczesnej technologii, jest hardkorowa (sic!). A to co za diabeł? –znowu nie rozumiem. Oczywiście, słowo zapożyczone z angielskiego: ‘hard’ – twardy,
‘core’ – jądro, ale jak to odbierają Polacy, którym tę sofę fabrykanci chcą sprzedać? Bo ja mam kłopoty. Zmęczona nadmiarem przygnębiających wrażeń płynących z polskiej telewizji, postanawiam przejść się po plantach. Wychodząc z kamienicy, spotykam Artura, grzecznego nastolatka z poddasza, który nie minie żadnego sąsiada bez pozdrowienia. Zatrzymałam chłopca, powiedziałam mu o reklamie i zapytałam wprost, co oznacza w tym kontekście słowo „hardkoroa”.
– A to proste, proszę pani, to znaczy, że sofa jest zajebista!
– O Boże! – jęknęłam.
– Tego też pani nie zna? – zapytał zdziwiony Artur. – To znaczy, że jest super.

Polak się wstydzi swojego języka
Wulgaryzacja i barbaryzacja polszczyzny zatoczyła takie kręgi, że oprócz świętego gniewu czuję duszności i zawroty głowy. Co się stało z moim językiem ojczystym? Jeszcze w latach 80. XX wieku poruszałam się swojsko po kraju, zaglądałam do miejsc, których nazwy zapowiadały, co można w nich znaleźć tuż za drzwiami. Były: piekarnie, sklepy tekstylne, odzieżowe, mięsne, dom towarowy, obuwie, księgarnia, dentysta, kiosk z napojami, delikatesy, gospoda, bar mleczny, szewc, odzież używana, drogeria, targ, sklep motoryzacyjny itd., itd. W ciągu zaledwie 20 lat tamte szyldy zniknęły z miast i wsi, zostały zastąpione przez: bakery, koszuland, butik, bekonshop, galerię, shoe-shoe, lumpex, dental-club, bookshop, drinki, supermarket, pab, mlekoland, fashion club, market, albo: „autoryzowany dealer w leasingu operacyjnym (sic!)” etc. Nazwy restauracji i kawiarni przynoszą jeszcze większe niespodzianki. Konia z rzędem temu, kto wśród nowopowstałych szyldów w Krakowie doliczy się tuzina, które biorą początek z polskiego źródłosłowu.
Skąd w narodzie taka bezkrytyczna skłonność do angielszczyzny? – zastanawiam się i ogarnia mnie głęboka bezsenność. Wszystkie kultury świata zapożyczają słowa z innych języków, zwłaszcza kiedy chodzi o nazwanie nowych, dotąd nieznanych zjawisk czy pojęć. Tak się stało w informatyce, która przejęła większość nazewnictwa z angielszczyzny (jedynie przy oporze francuskich użytkowników języka komputerowego!). Okazuje się, że dopiero po wielu latach Francuzi przywykli do swojego systemu, korzystającego z rodzimego słownictwa, izolującego go jednak od powszechnie akceptowanego w informatyce. Inaczej stało się w Polsce. Tutaj zapożyczenia, zwykle określane jako korzystne dla użytkownika, stworzyły silny angielsko-polski kod komputerowy, który stale się poszerza, czasem zupełnie niepotrzebnie. Bo niech mnie ktoś przekona, że zmałpowane od Anglików słowo „kliknąć” lepiej brzmi niż „przycisnąć”, a „zalajkować” wytrzymuje próbę ze słowem „zaaprobować”? Epidemia anglicyzmów – idiotyzmów (czy snobizm językowy) w Polsce trwa. Dość wcześnie dostrzeżono ją w Paryżu. W roku 1994 pisała Jolanta Rokoszowa (
Polski pidgin, „Kultura”, nr 4, s. 73–74):

Straszliwy zalew pseudoangielszczyzną wymieszaną z innymi językami obserwuje się obecnie na ulicach, w gazetach, w telewizji, wszędzie tam, gdzie króluje handel i reklama. Widoczne jest to wszędzie, atakuje każdego, kto mieszka w mieście, w miasteczku czy na wsi. Na polskich wystawach sklepowych królują reklamy produktów zagranicznych – powszechnego chłamu… Wszystko to przywędrowało w sposób jakby naturalny. Było to niestety wypełnieniem istniejącej luki. Polskie ulice puste i szare czekały na ten moment rozbłyśnięcia kolorami Zachodu. Wszystkich on w gruncie rzeczy ucieszył, był jawnym i widocznym świadectwem zmian, niektórzy niesłusznie twierdzą dzisiaj, że jedynym.

Można się zgodzić z autorką, że istotnie, postkomunistyczna Polska potrzebowała wtedy radosnych kolorów, obcojęzycznych sloganów i wolności płynącej z Zachodu. Hegemona ze Wschodu zastąpiono hegemonem z Zachodu – pisała na łamach „Pamiętnika Literackiego” (LII, s. 35) prof. Ewa Thompson:

Inteligencja postkolonialna stwarza sobie zastępczego hegemona, którego chce uwielbiać. Zachód to zrobi, Zachód dobrze wie, więc my też to zrobimy. Zachód, Zachód – takie zapatrzenie na Zachód. Nie trzeba się już kłaniać hegemonowi z Moskwy, ale możemy się kłaniać hegemonowi z Zachodu. Bo nabraliśmy zwyczaju kłaniania się i ten hegemon zastępczy jest wciąż jakimś arbitrem dla dużej części społeczeństwa […] twierdzę, że atmosfera „gorszości”, nieśmiałości w stosunku do Zachodu w dalszym ciągu charakteryzuje dużą część polskiej inteligencji. Brak jej odwagi bycia sobą, bazowania na polskiej historii i doświadczeniu, tak jak Francuzi czy Anglicy bazują na swojej historii. Brak odwagi wyjścia z getta.

Makaronizmów angielskich nie roznoszą w mediach ludzie niewykształceni, robi to przede wszystkim inteligencja. W roku 2015 na łamach „Rzeczpospolitej” Robert Mazurek rozmawiał z językoznawcą, specjalistką w dziedzinie frazeologii, doc. dr Grażyną Majkowską o „nowomowie”, którą tworzą „młodzi ludzie, wykształceni, z większych ośrodków”. To oni przejawiają beztroski pęd do nadużywania angielskich wtrętów, którymi szpanują, bo nowomowa nobilituje, zaciekawia, daje natychmiastowy awans społeczny i towarzyski. Dlatego kierownik biura nie zwołuje już porannej narady pracowników, żeby przedstawić najbliższe plany. To się nie podoba, ba, jest nie do przyjęcia w nowoczesnej korporacji. Menadżer zwołuje briefing na którym briefuje projekty itp. Jeszcze jedna obserwacja. Każdy język ma tendencję do skracania słów i zwrotów, a angielski w tym zawsze przodował. Anglicy na co dzień używają skrótu ‘asap’, czyli ‘as soon as possible’ (tak szybko, jak to możliwe), a Polacy to podpatrzyli, podkradli i używają. Szkoda, że nie szukają i nie znajdują takich możliwości w polszczyźnie. A przecież dysponujemy tutaj prawdziwym bogactwem, wystarczy tylko przyhamować bieg w pogoni za obcymi idiotyzmami, przyjrzeć się „ojczyźnie – polszczyźnie”, a takie skróty sami znajdziemy. Jednym z lepszych na to przykładów jest słówko „spoko” od spokojny. Albo słowo „kasa”, które przekroczyło granice znaczeniowe, środowiskowe, zrobiło niebywałą karierę, a bazuje na polskim źródłosłowie. Na początku bardzo byłam „kasie” nieprzychylna i zwalczałam ten żargon, ale się oswoiłam i uważam, że jest dużo mniejszym złem od brutalnego zapożyczenia typu: ‘event’ (impreza w branży marketingowej albo nierutynowe działanie), ‘deadline’ (termin nieprzekraczalny), czy mainstreamowy(dotyczący głównego nurtu). Tego ostatniego terminu używają najczęściej badacze i literaturoznawcy, a spotykam nawet w tekstach przysyłanych do naszego londyńskiego pisma. Wykreślam je wtedy z nieukrywaną satysfakcją i wpisuję ładnie brzmiące i proste polskie określenia, np. „główne tendencje w badaniach”. Anglicyzmy słyszymy w codziennych rozmowach Polaków, znajdziemy je w mediach, reklamach, czytamy w prasie, w tekstach prywatnych i publicznych. A jak są zapisane? Eksperci od języka (sic!), radzą aby zapisywać je fonetycznie, jednak panuje tutaj dowolność granicząca z zupełnym nieporozumieniem, na co czytelnicy „Pamiętnika Literackiego” znaleźli już niejeden przykład, a będzie ich więcej, jak choćby w wierszyku poniżej.

Współczesny język Polaków

Mądrze gada, czy też plecie,
ma swój język Polak przecie!
Tośmy już Rejowi dłużni,
że od gęsi nas odróżnił.
Rzeczypospolitej siła
w jej języku również tkwiła…
Dziś kruszeje ta potęga,
dziś z angielska Polak gęga…


Pierwszy przykład tezy tej:
zamiast dobrze – jest
okej!
Dalej iść śladami tymi,
to nie twarz dziś masz, ale
imidż
Co jest w stanie nas roztkliwić?
Nie życiorys czyjś, lecz
siwi!
Gdzie byś chciał być w życiu chłopie?
Nie na szczycie, lecz na
topie. Tak, Polaku, gadaj wszędy!
Będziesz modny… znaczy
trendy.
I w tym trendzie ciągle trwaj,
nie mów żegnam, mów:
baj-baj!
Gdy ci nietakt wyjdzie spory,
nie przepraszaj! Powiedz:
sorry!
A gdy elit chcesz być bliżej,
to nie „Jezu!” mów, lecz
Dżises!
Kiedy szczęścia zrąb ulepisz,
powiedz wszystkim, żeś jest
hepi!
A co ciągnie cię na ksiuty?
Nie uroda ich, ale
bjuty!
Dobry Boże, trap się trap…
Dziś nie knajpa już, lecz
pab!
Gdy ją znowu ujrzeć chcesz,
powiedz:
siju zamiast cześć.
[…]
No, przykładów dosyć, zatem
bo gdy język rani uszy,
to jest o co kopie kruszyć!
Więc współcześni poloniści
walczcie o to, niech się ziści:
żeby wbrew tendencjom modnym
polski znów był siebie godny!
Pazurami! Wet za wet!
Bo do d… będzie wnet…

Postscriptum
Angielskiemu nie ubędzie,
kiedy polski polskim będzie.

(Wiersz znaleziony w Internecie i przesłany przez anonimową czytelniczkę do miesięcznika „Pani”, drukowany w kwietniu 2017).

Polonijny bastion polszczyzny
Oficjalnie nikt nie pochwala anglicyzmów. Krajowe pisma zamieszczają (i to wcale nierzadko) zgrabne artykuły wyśmiewające zjawisko makaronizmów, napisane przez pisarzy, dziennikarzy, rzadziej językoznawców. Poza ogólnym oburzeniem i protestem niczego nie wnoszą. A szkoda. Każdy rolnik uprawiający ziemię wie, że pola buraczane czy pszeniczne zajęte lebiodą, kąkolem, pokrzywą, należy odchwaścić w odpowiednim czasie i trzeba to robić metodycznie. W przeciwnym razie nie będzie dobrych zbiorów, złote kłosy zbóż utoną w morzu zielska. A Polacy w kraju pielęgnują w naszym języku chwasty. Niektóre z nich, niczym kameleony, upodobniły się już, przyjęły zapis i znaczenie polskiej leksyki – mam tu na myśli kalki językowe. Od kilku lat panuje moda na potakiwanie, co jest rodzajem zgody rozmawiającego z rozmówcą, której wyrazem nie jest tak częste kiedyś potrząsanie głową lub wypowiadanie słowa ‘okay’. Obecnie wrzuca się wtrącenie: „dokładnie”, „dokładnie tak!” I to z ogromną częstotliwością. Słowo to zakorzenione w polszczyźnie od dawna, kiedyś oznaczało staranność, precyzję, a dzisiaj nim potakujemy. Zapożyczone z angielszczyzny (‘exactly’) przy wszystkich okazjach zastępuje: „tak”, „właśnie tak”.
Do niebywałej popularności urosły dedykacje. W roku 2021 poświęconym życiu i twórczości Cypriana Kamila Norwida czytamy wiersze genialnego poety bardzo często dedykowane przyjaciołom. I tak do niedawna było. Utwory literackie, muzyczne, dzieła artystyczne były często dedykowane przez ich autorów innym osobom w dowód uznania, przyjaźni czy też jako podziękowanie. Przeglądam jadłospis w jakiejś polskiej knajpce i nagle ogarnia mnie śmiech homeryczny, bo widzę, że „gryczane gołąbki owinięte płatkami savojowymi w delikatnym sosie pomidorowo-kremowym
DEDYKUJEMY tobie, drogi nasz kliencie!” Naprawdę miałam ochotę na te polskie rarytasy kulinarne, ale musiałam zrezygnować. Zwyciężyła potęga smaku językowego. Dedykacjom, będącym kalką z języka angielskiego (‘dedicate’ – poświęcać), przybyło nowych znaczeń, o których nie śniło się Norwidowi i dlatego słyszymy o dedykowanych pracownikach, ofertach, kontach bankowych. A przecież można postawić szlaban tym potworkom językowym. Wszystko zależy od nas. Pamiętam, jak w szkole średniej nauczyciele tępili wśród uczniów rozprzestrzeniający się rusycyzm „wiodący”, obniżali nawet stopnie za sformułowania w rodzaju: „wiodącym pisarzem okresu Oświecenia był Ignacy Krasicki”. Mnie bardzo szybko oduczyli tego rusycyzmu i nigdy już go nie używałam. Z przyjemnością czytałam niedawno w „Gazecie Wyborczej”, że podobnych nauczycieli miał Jerzy Illg. On również przestał używać słowa „wiodący” dzięki mądrym polskim pedagogom. A więc można.

Policja czystości języka
Podobno taką policję językową mają Francuzi, którzy od dawna nie pozwalają na cudzoziemskie wtręty i zachwaszczanie pięknej mowy Marcelego Prousta. Stosują kary umowne (?!). Musiał o tym wiedzieć Jerzy Giedroyć, który proponował, aby problem obcych zapożyczeń w polszczyźnie „zidentyfikować, uświadomić, usankcjonować”, zobowiązując władze administracyjne do opodatkowania każdego obcojęzycznego szyldu.

Pieniądze z tych podatków powinno się przeznaczać na naukę języków obcych, aby zniknął fetysz obcego wyrazu, cała jego magiczna otoczka, która sama w sobie poprzez użycie „angolizmu-idiotyzmu” sprawić ma cud – naprawić polską gospodarkę, przyciągnąć klientów, zapewnić dobry towar, dostatek i wieczne szczęście na ziemi.(J. Rokoszowa, dz. cyt., s. 79).

Nieraz słyszałam, że panoszącym się anglicyzmom winni są odwiedzający ojczyznę Polacy z Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych. Obserwuję polszczyznę na Wyspach od wielu lat i jestem odmiennego zdania, uważam, że rodacy stąd starają się nie mieszać zwrotów angielskich w polskich rozmowach, a anglicyzmy omijają. Odnosi się to szczególnie do emigrantów najstarszych i średniego pokolenia, bo język młodych ludzi pozostawia wiele do życzenia ze względu na wulgaryzmy. Ale Polacy za granicą używają zdecydowanie mniej anglicyzmów. Podobne spostrzeżenia napotkałam we wspomnieniach Stanisława Jałowieckiego Tu i tam – tam i tu (wyd. II, s. 162):

Kiedy zapytano mnie na spotkaniu w macierzystym Instytucie Śląskim, co po powrocie zrobiło na mnie największe wrażenie, odpowiedziałem – język, jego niesłychana brutalizacja. Jakże to było różne od języka, którym się posługiwaliśmy, nie mówiąc już o purystach z Polonii londyńskiej, o Władzie Majewskiej czy Lidii Ciołkoszowej. Tam przechowywano polszczyznę jak klejnot. Tu mieszano ją z błotem. Zdarzyło mi się raz w Monachium zwrócić na to uwagę redaktorowi dziennika Jerzemu Irankowi-Osmeckiemu, synowi wybitnego dowódcy z Powstania Warszawskiego. Prezydent Reagan leczył się wówczas po przebytej operacji. W dzienniku usłyszałem, że przebywa na „rekuperacji”. Panie Jerzy, mówię, niech Pan nie używa anglicyzmów (od ‘recuparation’). Oburzył się. Sięgnął na półkę do starego słownika języka polskiego i znalazł: jest, jest takie polskie słowo! Jedno i drugie mają notabene te same łacińskie korzenie.

Zatem może Polonii brytyjskiej i amerykańskiej przypadnie w udziale ratować polszczyznę od anglicyzmów? My tutaj jesteśmy swego rodzaju skansenem starego języka polskiego. Dla wielu z nas radość z podróży do kraju osłabia obecnie czekające nas spotkanie z mową ojczystą, która nie jest już piękna, żywa, czysta, ale jakże często niezrozumiała, zachwaszczona. Dochodzi jeszcze do tego, o czym nie wspominałam w tym felietonie, język nienawiści (język hejtowy!) chętnie stosowany przez polityków, dziennikarzy, biznesmenów najniższej ligi. Dlatego z najmniej spodziewanego miejsca na ziemi, z Londynu, należy ogłosić alarm dla polszczyzny. Musimy jej bronić. Od nas wszystkich użytkowników języka polskiego– zależy, czy wchłoniemy te idiotyzmy, czy je odrzucimy. Pytajmy i powtarzajmy za emigrantem, Marianem Hemarem:

Po jakiemu to jest?

Po jakiemu to jest,

Ta zawiła i drętwa mowa?

Kto sens pojmie i treść,

Kiedy zaczną mu pleść

Te cudaczne, pokraczne słowa?

Regina Wasiak-Taylor

 

 

 

Drodzy Członkowie Związku Pisarzy,

Szanowni Państwo,

kończy się rok 2021, a wraz z nim kilka projektów literackich, które realizował Związek Pisarzy.

Rok Norwida zainspirował nas do podjęcia zupełnie nowych działań, a do takich należało zebranie dokumentacji filmowej dotyczącej pobytu pisarza w Zjednoczonym Królestwie Wielkiej Brytanii oraz wpływie myśli autora „Promethidiona” na kolejne pokolenia polskich emigrantów.
Przekazujemy Państwu piąty odcinek cyklu ” Norwid w Londynie. Post scriptum”.

Z przyjemnością zawiadamiam również, że grudniowy tom „Pamiętnika Literackiego” z blokiem Norwidowskim został wysłany do wszystkich naszych Członków oraz Autorów współpracujących z pismem. 

Chciałabym prosić wszystkich Państwa o promowanie naszego londyńskiego pisma tam, gdzie mieszkacie.  PL zyskuje wysoką ocenę recenzentów (ODRA, FRAZA), ale niestety jest wciąż nieobecny w witrynach salonów książki w Kraju i na świecie.    

Z najlepszymi życzeniami na Nowy Rok 2022 i prośbą o utrzymywanie kontaktu z nami.

                                     Regina Wasiak-Taylor 

Poniżej przesyłam link You Tube do naszego podsumowania Roku Norwidowskiego:

https://youtu.be/0H1jNzq-8h0

 

 

 

II     maj 2021

Drugi list z Londynu
CZYTAMY NORWIDA

W Londynie tak jak w Krakowie i w całym polskojęzycznym świecie od stycznia 2021 roku wszyscy czytamy Norwida. Senat RP ogłosił ten rok Rokiem Cypriana Kamila Norwida (1821-1883) dla uczczenia 200-lecia urodzin poety. Późny romantyk nie zaznał zrozumienia i sławy u swoich współczesnych, żył na uchodźstwie i w nieustającej biedzie, ostatnie lata spędził w przytułku pod Paryżem, a kiedy umarł pochowano go w zbiorowej mogile. Krakowianie są w tej dobrej sytuacji, że od 2001 roku mają na Wawelu urnę z prochami ze zbiorowej mogiły, w której spoczywał poeta, a którą uprzednio pobłogosławił w Watykanie papież Jan Paweł II. Pozostawiona przez poetę twórczość (a zachowała się tylko jej część) składa się dziś na rdzeń polskiej literatury i kultury, ponieważ autor „Promethidiona” był również filozofem, malarzem, a jego idee i przemyślenia nie tracą znaczenia, wciąż inspirują, zdobywają nowych wyznawców. Bogactwo tkwiące w spuściźnie Norwida jest wciąż olbrzymie i do odkrywania.Jego poezja i język prozy wymagają od czytelnika skupienia i uwagi, co nie przeczy temu, że każdy z nas przyswoił sobie jakąś „złotą myśl”, czy aforyzm Norwida, np:
„Ideał – sięgnął bruku”
„Polska – przemienionych kołodziejów”
„Ojczyzna jest to wielki-zbiorowy-Obowiązek”
„Odpowiednie dać rzeczy – słowo!”
„Syn – minie pismo, lecz ty spomnisz, wnuku” itd, itd.

           

                           

Cyprian Kamil Norwid  Autoportret  1851-1852                                             

Nasze wyobrażenie Norwida-proroka ustawia poetę dość koturnowo, w konsekwencji zubaża obraz arcyoryginalnej i bogatej osobowości tego wielkiego poety, który był również humorystą i gawędziarzem. Dlatego wybrałam dla Czytelników strony internetowej KZSzB krótką humoreskę o tytule mrożącym w żyłach krew, a zat. „ Klary Nagnioszewskiej samobójstwo”.
Chciałabym też podzielić się z Państwem moimi osiągnięciami w odkrywaniu Norwida. Szukałam bowiem śladów Norwida w Londynie, o który poeta zahaczył wyjeżdzając do Nowego Jorku w 1852, a potem w 1854 zatrzymał się tutaj na pół roku, aby zarobić na bilet powrotny do Paryża. Na ten temat przygotowałam kilka dokumentalnych odcinków filmowych, a projekt zyskał przyjazną oprawę Mai Komorowskiej i jej przyjaciółki Marii Topczewskiej, która zaproponowała kilka listów CKN, dla mnie niedostępnych w Londynie z powodu pozamykanych bibliotek. I tak wspólnie próbowałyśmy pokonać utrudnienia związane z pandemią – co nam się dotąd udaje.

Zatem zabieram Państwa na spacer po XIX-wiecznym i obecnym Londynie oraz w świat tragedii Klary Nagnioszewskiej.

Występują: Maja Komorowska, Regina Wasiak-TaylorScenariusz: Regina Wasiak-Taylor, Maria TopczewskaZdjęcia: Łukasz Borkowski, Krystyna Kaplan, Mirosław Krasze…

Śladami Norwida w Londynie, z cyklu Norwid w Anglii, odcinek 2           https://youtu.be/XDWBpFugfzU Odcinek 2

Występują: Maja Komorowska, Krystyna Kaplan, Regina Wasiak-TaylorScenariusz: Regina Wasiak-Taylor, Maria TopczewskaZdjęcia: Łukasz Borkowski, Krystyna Kaplan…

  

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Cyprian Kamil NORWID

Klary Nagnioszewskiej samobójstwo
Tragedia przez C.K.N.
Wstęp

Tejże samej (panny Klary Nagnioszewskiej) nie poznałbyś, gdy nóż brała w rękę i zabić się chciała – nóż znany w kuchni… Zamykała się wtedy w pokoiku ciemnym – strach przejmował wszystkich – zaklinano ją u drzwi zamkniętych: wołają E k o n o m a, wołają W i c u s i a-kuchcika, którego 1samobójczyni lubiła; Ekonom basem woła w dziurę od klucza, Wicuś przemyśla co począć?… wszystko zdaje się być na próżno!…

*

Niektórzy wszaelako etymolodzy utrzymują, iż imię „W i c u ś” pochodzi od: „wiedzieć c ó ś – w i e –
c ó ś”… w tym cała nadzieja! – – ażeby coś wiedzieć…
– Jakoż zobaczym dalej…
Wołają (mówię) Ekonoma i kuchcika…
Ekonom w dziurę od zamka basem zaklina.
Wicuś przemyśla…

*

Nareszcie i Wicuś pocznie wołać:
– Panienko! nóż potrzebny w kuchni – mamy zakłuć prosię – zrobimy pieczeń z nadzieniem – a panience się zachce jeść po m a n i f e s t a c j i!

*

Wtedy zskrzypną nagle drzwi, i Nagnioszewska rzecze:
– Jemu jednemu broń składam!

C. N. 1877.

 

 

 

 

 

I    kwiecień 2021

W okresie narastającej pandemii, wiosny i Świąt Wielkanocnych staramy się sprawić przyjemność naszym Sympatykom i nie tylko.

Dlatego przygotowaliśmy nową zakładkę na naszej stronie pt. „Listy z Londynu”.

Zakładkę dla szerokiego grona odbiorców, gdzie każdy znajdzie dla siebie coś ciekawego,

zakładkę pełnych uroku twórczych opowiadań, współpracy,

zakładkę dobrych relacji,

zakładkę przyjaźni, pamięci, dobrych wspomnień, kontaktów i życzeń jak najszybszego powrotu do normalności,

którą poprowadzi Dyrektor Literacki Krakowskiej Fundacji Kultury Baletowej, pisarka

oraz  Prezes Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie Pani Regina Wasiak-Taylor.

Zatem serdecznie zapraszamy do odwiedzania naszej nowej zakładki i przyjemnej lektury.

Będziemy wdzięczni za Państwa komentarze – można je przesyłać na adres mailowy

Krakowskiej Fundacji Kultury Baletowej :  svetlana_gaida@poczta.onet.pl

 

Listy z Londynu

Niedawno, podczas miłej rozmowy telefonicznej z Dyrektor Svetlaną Gaidą, wspominałyśmy londyńskie występy uczniów Państwowej Zawodowej Szkoły Baletowej. Czytelnicy mogą sobie łatwo wyobrazić nostalgię tych naszych wspomnień, bo przecież od roku w Polsce, w Europie, niemal na całym świecie teatry są zamknięte i tancerze nie mają okazji pokazać swoich talentów bezpośrednio przed widzem. Życie artystyczne może toczyć się ONLINE. O zgrozo! Tylko ONLINE. A wtedy w Londynie wieczór baletowy wytworzył serdeczną, radosną, międzypokoleniową więź jaka połączyła widzów z młodymi tancerzami. Już po występie podczas bankietu, uściskom, toastom, całusom, rozmowom, wspólnie robionym zdjęciom, po prostu, nie było końca.
Pierwszy wyjazd tancerzy z Krakowa nad Tamizę odbył się w 2008 roku. Trochę „na wariackich papierach” podejmowałam się zorganizowania tego małego turnee. Znajomi, a mam na myśli bywalców Covent Garden i
Sadler’s Wells Theatre, odradzali. Bo kto ze zdrowym rozsądkiem zaprasza do metropolii znanej z najwyższego standardu kultury tańca, nie gwiazdy, ale uczniów i to z kraju znajdującego się na peryferiach światowego baletu? Odwaga przychodzi z tylu różnych źródeł i czasem zaskakuje swoim impetem, a potem mocno i zdecydowanie potrafi prowadzić do celu. W decyzji pomogła mi córka, Elizabeth. Była wtedy uczennicą KZSzB, mieszkała sama w Krakowie, a ja nie widywałam jej na codzień. Wizja zaproszenia szkoły do Londynu dawała rodzinie możliwość bycia z Elą, no i uskrzydlała największe wysiłki. A trudności piętrzyły się jak morskie bałwany. Zdawałam sobie sprawę, że nie powinnam ogłaszać, zwłaszcza w reklamowych chwytach, występu młodych polskich tancerzy jako samodzielnego programu, chociaż, po prawdzie, repertuaru tego baletowego wieczoru nie powstydziłby się żaden zespół, a układy przygotowane przez 8-osobową grupę uczennic były i starannie wyuczone, i młodzieńczo ekspresyjne w swym wyrazie. Nawiasem mówiąc, tancerkom akompaniował wtedy kilkunastoletni Krzysiu Książek, który obecnie odwiedza najlepsze europejskie sale koncertowe jako wybijający się pianista. Chciałam połączyć ten ich występ z dużej wagi imprezą emigracyjną odbywaną w polskim teatrze, mieszczącym 300 osób. I tak znalazłam modus vivendi, który z perspektywy lat okazał się wprost genialny.
W 2008 obchodziliśmy w Londynie jubileusz powstania Oficyny Poetów i Malarzy oraz 85-lecie jej założycielki, Krystyny Bednarczyk. Polski świat emigracyjny dopisał frekwencją, zjawili się też goście z zagranicy, była piękna i duża wystawa, i ten wspomniany bankiet, na którym celebrowano nie tylko zasłużonego dla polskiej książki typografa, ale też młodziutkich krakowskich artystów, dzięki którym impreza z konieczności zanurzona w chwalebną przeszłość zyskała młodzieńcze odbicie. Dodawała wszystkim radości i uśmiechu, a przede wszystkim znacznie obniżyła średnią wieku widza teatralnego, ponieważ zjawili się na tym występie również młodzi Polacy, wielu z polskich sobotnich szkółek, towarzyszący swoim rodzicom na niezapomnianej uroczystości.
Ciekawa jestem ile tancerek z tego pierwszego wyjazdu szkoły do Londynu pamięta szczegóły pobytu nad Tamizą? Mnie pamięć trochę zawodzi, bo nie mogę, na przykład, sobie przypomnieć jaki balet oglądaliśmy wszyscy w Covent Garden, gdzie zabrałam uczennice, Panią Dyrektor, Jurija Mielnikova i Panią Godek. Starczyło mi funduszy tylko na wykupienie jaskółek, najwyższych miejsc w teatrze, i stamtąd stłoczeni jak przysłowiowe „śledziki w beczce” z zapartym tchem oglądaliśmy najlepszy brytyjski zespół baletowy The Royal Ballet w najpiękniejszym teatrze Wielkiej Brytanii, zaledwie kilka lat po jego gruntownym odnowieniu. Po występie udało mi się, dzięki uprzejmości znajomego menadżera, zabrać kilka osób za kurtynę, po spektaklu, aby pogratulować tancerzom, a mogliśmy uściskać młodziutkiego Siergieja Połunina, który był wówczas objawieniem w Covent Garden; jeszcze przed ukończeniem Royal Ballet School otrzymywał czołowe role. To były nadzwyczajne chwile.
W szkole, mieszczącej się wtedy jeszcze na ulicy Dietla, wyjazd uczennic był pięknie udokumentowany, zdjęcia i wycinki prasowe przyklejono na tablice wiszące na korytarzach. Wisiały tam również artykuły, które ukazały się w Londynie i komplementowały krakowski zespół prowadzony profesjonalnie i z wielkim samozaparciem przez Panią Svetlanę Gaida. Również pismo „Pamiętnik Literacki”, które redaguję od 36 lat w Anglii, odnotowało ten nasz wspólny sukces, który otworzył możliwość dalszych przyjazdów młodzieży do Londynu, a mnie ze szkołą bardzo związał. Do tego stopnia, że dzisiaj Pani Dyrektor zachęca mnie do zamieszczania na stronie internetowej krakowskiej szkoły wybranych tekstów ze wspomnianego pisma. Czasem drukuję w nim materiały dotyczące baletu, bo miłość do tańca zaszczepiona przez moją córkę, zawsze szuka ujścia i odblasku w oczach czytelników. Balet rzadko przejawia bezpośrednie związki z literaturą, ale z łatwością można wykazać synkretyczność sztuk tworzących artystyczny taniec i mnie to ogromnie pociąga. Dlatego propozycję Dyrektor Gaidy przyjmuję z wdzięcznością jako ożywienie kontaktów i umysłów. Wiem także, że w zakładce pojawią się również listy Pana Andrzeja Madeja, z którym zasiadamy od lat w Fundacji Kultury Baletowej, a który z wielką znajomością rzeczy wypowiada się na tematy edukacji. I kto wie jak rozwinie się dialog na trasie Kraków-Londyn-Kraków?
Na zakończenie pierwszego listu znad Tamizy wybieram z ostatnich zeszytów londyńskiego „Pamiętnika Literackiego” dwa krótkie opowiadania i jeden wiersz, materiały nie związane z tańcem. Życie każdego z nas zostało zdominowane przez temat pandemii, szalejącego w świecie wirusa o kryptonimie covid-19. Stąd też wybór dla Czytelników strony internetowej KZSzB tekstów pandemicznych napisanych przez ludzi pióra mieszkających w różnych zakątkach świata.
Pozdrawiam z wiosennego już Londynu, ale ściskam wszystkich miłośników baletu przez maseczkę.

Regina Wasiak-Taylor

PS. Spektakl, który oglądała grupa  uczennic Krakowskiej Zawodowej Szkoły Baletowej wraz z pedagogami 28.10.2008 r. w Londynie w Covent Garden nosił tytuł „Serenada” i składał się z trzech części : „Serenade”, „L’Invitation au voyage”  oraz  „Theme and Variations” do muzyki Piotra Czajkowskiego i Henri’ego Duparca, w choreografii George’a Balanchine’a oraz Michaela Cordera. Grupa będzie pamiętać ten wyjazd przez całe swoje życie.

                                                                                                      Svetlana Gaida

Historyczne już zdjęcie z uroczystości celebrujących działalność Oficyny Poetów i Malarzy. Siedzącą solenizantkę, Krystynę Bednarczyk, całuje ks. prof. Bonifacy Miązek z Wiednia, obok siedzi prof. Janusz Gruchała z UJ, a w tle dwie baletniczki z Krakowa czekają z prezentami i kwiatami.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 Program uroczystości w siedzibie POSK w Londynie, na stronie pierwszej część oficjalna ,  na drugiej występ młodzieży.

I jeszcze kilka zdjęć z samego występu grupy z Krakowskiej Zawodowej Szkoły Baletowej.

 

 

 

 

Irene STURM ( USA )

Morowe powietrze

Moja babka codziennie rano przygotowując śniadanie, powtarzała trzy razy modlitwę do świętej Rozalii: „Święta Rozalio, ratuj nas, obroń nas w złej godzinie, wspieraj, prowadź na każdy czas!”

Dlaczego ty się modlisz do świętej Rozalii ? – zapytałam babkę, chcąc zaspokoić ciekawość.

Nie tylko ja, wszystkie gospodynie we wsi codziennie rano powtarzają tę krótką modlitwę do świętej Rozalki, żeby nas chroniła przed zarazą.

Za jej przyczyną ustała we Włoszech zaraza, jaka nękała nie tylko samo miasto Palermo, ale i całą okolicę.

Ludzie bali się morowego powietrza bardziej niż pożogi wojennej czy głodu, bo wobec pomoru byli bezsilni, nie wiedzieli, jak się przed nim bronić. Nie tylko modlono się do świętej Rozalki, ale także nieustannie śpiewano: „Święty Boże, Święty mocny! Święty a nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami…”

A czy ty, babciu, przeżyłaś zarazę?

Boże uchowaj, ja nie, ale moja babka tak. I opowiadała, że ludziska we wsi nie wiedzieli co robić, żeby się uchronić przed szalejącym morem niosącym śmierć. Zamykali się tylko w domach, nie mieli odwagi wytknąć nosa na zewnątrz, ale byli też i tacy, którzy przed zarazą uciekali ze wsi i szukali schronienia w pobliskim lesie, co na nic się zdało – kto miał umrzeć, to i tak umarł. Opustoszałe zabudowania gospodarskie naznaczano krzyżem widocznym z daleka, malowanym wapnem na ścianie domu. Drzwi i okna zabijano deskami, ale bywało też i tak, że je palono.

A gdzie chowano zmarłych ?

Pochówkami zajmowali się grabarze ochotnicy, którzy grzebali zmarłych w zbiorowych mogiłach na nieużytkach, jakie znajdowały się na obrzeżach naszej wioski. Zawsze nocą i cichaczem, bez żadnych obrzędów pogrzebowych. Ale gdy zaraza ustąpiła, to ci ocaleni, nie zapomnieli o swoich bliskich, którzy odeszli. Na tych mogiłach najpierw stawiano krzyże, a z czasem wznoszono kapliczki, które nazywamy pomorowymi.

I które stoją do dnia dzisiejszego…

 – Nikt o tym głośno nie mówi, ale my, mieszkańcy, wierzymy w to, że odległości między poszczególnymi kapliczkami usytuowanymi wokół naszej wioski są połączone ze sobą nierozerwalnym, niewidzialnym gołym okiem murem naszych codziennych modlitw do świętej Rozalki wraz z po trzykroć wymawianym: „Święty”.

Kto by przypuszczał, że w dwudziestym pierwszym wieku zaraza zwana koronawirusem opanuje cały świat i zdziesiątkuje ludność. Jedyna jak na razie przed nim ochrona to maseczka, którą zakładamy, wychodząc z domu.

To prawda, że ta zaraza grasuje i nikt nie wie, kto będzie jej kolejną ofiarą. Historia lubi się powtarzać i teraz my, tak jak dawniej, żeby zapobiec rozprzestrzenianiu się wirusa nie opuszczamy domów, opustoszały ulice naszych miast, pozamykano sklepy, zakłady pracy, czas jakby zatrzymał się w miejscu. Nikt tego nie oczekiwał… Kto przypuszczał, że do tego dojdzie…

A w naszej wiosce nikt nie zachorował na tego „koronowanego wirusa”. Zastanawiające – jak myślisz, co nas przed nim uchroniło?

Modlitewny mur.

Irene Sturm

Los Angeles, 22 września 2020

 

*

Tomasz ŁYCHOWSKI (Brazylia)

Teraz

Gdy już nie możemy podać ręki

Uścisnąć komuś dłoni

Mocno, lekko, uczuciowo

Doznać jej ciepła, żarliwości

Coś wyznać, wyjawić

Marzenie, sekret, byt

Teraz

Gdy objęcie, uścisk

To pamięć dawnych czasów

Nieustająca nadzieja jakiegoś jutra

Pocałunek, który nam się śni

Nam najbliżsi – ja i ty

Teraz

Nadszedł czas na słowo

Tak potężne

Że to, co nieraz było tylko cielesne

Jest jeszcze bardziej tym

Czego pragniemy by było

I w pełni nim się staje

Teraz

Uścisk-słowo

Pocałunek-słowo

Dotyk-słowo

Krwiste, żywiołowe

Uporczywe, epifaniczne

Jak ziele na kraterze

Cichej tęsknoty blask

Tomasz Łychowski

Rio de Janeiro, 1 października 2020

*

 

 

Grażyna MAXWELL (Wielka Brytania)

Gabryś i Lucek

Kiedy Gabryś i Lucek usiedli jak zwykle na rozłupanym pniu z różanego drzewa, powiało chłodem, niby ze wschodu, niby z gorejącego pnia, i kiedy służby właścicieli kuli ziemskiej zaczęły roznosić różne wieści o tym i owym, wiedzieli, że dojdzie do zamieszek.

Na przedmieściach Edenu, Babilonu, Londonium, Luksoru, Jeruzalem, Romy i innych mniejszych grodów półkuli, ludność rosła w niepewność i strach. Nie wspominam nawet o groźnych pomrukach gniewu z państw Konfucjusza i siedzącego Buddy. Te pomruki były wodą na młyn trębacza Pisanego pracującego w Kosmogonii i mielącego zajadle dobre i złe ziarna wiadomości wszelakiej. Ziarna wiadomości były różne: poprzeczne i podłużne, okrągłe i kanciaste, rożnej jakości i wielkości. Odłożony przemiał czekał na dystrybucję w błoniastych workach opatrzonych ogólną etykietą: „Na świat”.

Ten wstęp był konieczny, żeby zrozumieć genezę całej mrocznej historii opisanej nadziewanymi wierzbowymi pączkami.

Trębacz Pisany, po codziennej robocie w Kosmogonii, wieczorem stawał się artystą. Tworzył z tłustej gliny na swój obraz i podobieństwo dziwnej urody gliniane figurki, a że sam był lekko kaprawy, figurki też miały braki. W sztuce kreacji był pierwszym twórcą Nowego Realizmu, który już upowszechniał się w świecie. Ustawiał te swoje figurki na belce maszynowej, jak terakotową armię, czekając na podmuch wietrznego ognia, który nie nadchodził. Figurki czekały więc na traf szczęśliwości astralnej. Miała ona nadejść w sobotę lub niedzielę, ale nie wiadomo którą.

Jeden z błoniastych worków trębacza Pisanego znalazł się przy pniu, na którym siedzieli dwaj staruszkowie popijając brzozowy sok i paląc wiśniowe liście, jakby chcieli odpędzać złe, czy dobre duchy – sami nie wiedzieli.

Co jest w tym worze? – spytał Lucek, wypuszczając kłęby dymu i oblizując fioletowym językiem dziurki nosa i kreśląc przy kopytku uschniętymi widełkami esy floresy.

A, bo ja wiem? – odrzekł niepewnie siwowłosy Gabryś, przesuwając do prawej nogi gwieździsty mieczyk.

Wymieniwszy poglądy ze sprzecznych i niezbadanych źródeł, ucięli sobie z drzewka rajskiego gałązkę drzemki popołudniowej.

I tak ich zapamiętałam archaniołka Gabrysia i demonka Lucyferka, śpiących obok siebie na pniu z drzewa różanego, zawsze razem, w symbiozie. Jeden był warunkiem istnienia drugiego, dwie strony tego samego medalu. Czasem zamieniali miejsca i stawali nie po tej stronie lustra co trzeba, żeby trochę popsocić i pomieszać. Od zarania dziejów sortowali na kupki uczynki dobre i uczynki złe, ale zawsze mieli pełne ręce roboty, bo raz, co dobre, potem miało się za złe i kupki rzadko były organicznie poselekcjonowane.

Obudził ich huk piekielny piorunów ugrofińskich, gwałtowny szum wiatrów wschodnich zza wielkiego muru i dynamiczny fetor siarki, dobywający się z jam byłej cywilizacji. Wciągnęli na głowy swoje kominiarki bezpieczeństwa i spokojnie czekali na przybycie sardonicznego filantropa, Formacisty, który dziwnie wyglądał z twarzą ubieloną mąką i w kombinezonie z białego drelichu. Ten rozjemca Kosmosu, z przedsiębiorstwa „Adamita Cosmopoli”, szybko odprawił egzorcyzmy nad tymi wybrykami natury i aby przywrócić stan normalności, nakazał izolację i alienację, nakazał pościć, intensywnie czytać farmakopeę, zalecił mało ruchu, nieużywania aqua vita, zabronił zabaw ze Złotą Ordą, baraszków na Głodowym Stepie i palenia ziela mariel.

Uścisnął skrzydło Gabrysia, ale nie zauważył, ślepowron ponury, Lucusia, wtulonego w pludry maskujące. Przed odjazdem w niebyt zostawił staruszkowi instrukcję „Nowy porządek świata” – zbiór humoresek, okolicznościowych facecji, wyimaginowanych rozmów, przepowiedni i prognoz, utworów o treści karykaturalnie zniekształconej, przejaskrawionej, łączącej elementy tragizmu i komizmu, fikcyjnych relacji i prawdziwych zmyśleń, podlanych wodą zła i zaprawionych chytrym deszczem pogardy.

A co z tym workiem? – spytał Lucuś, lekko popychając go kopytkiem.

Odwiążemy sznurek i się zobaczy – powiedział Gabryś.

Minęło dużo czasu. Kto się z kim naradzał – nie wiadomo. W końcu Lucuś, który miał większą moc w kuszeniu i przekonywaniu, stwierdził, że worka nie można otwierać, bo choć nie wygląda jak puszka i nie jest napisane „dla Pandory”, to z legendy wie, czym to pachnie.

Mamy wystarczająco kłopotu z rozdzielaniem dobrych uczynków i złych, i jak teraz jeszcze dodamy zawartość tego wora, to nigdy nie będziemy mieli chwili spokoju, ani żadnej jasności, co czym jest, no i nie znajdziemy czasu na drzemkę? – kategorycznie podsumował Lucuś. Gabryś podrapał się po skrzydłach, rozprostował je i widać było, że szykuje się do lotu.

Nie latałeś od wieków, czy w ogóle potrafisz się jeszcze wznieść? – pół żartem, pół serio zaniepokoił się Lucuś. Ale podał mu worek, który, mimo, że był bez napisu, bez adresu, bez kokardy, miał wszystkie – choć niewidoczne gołym okiem – geograficzne parametry adresata. Gabryś poleciał i po powrocie zameldował Lucusiowi, że wyrzucił go za wielki długi mur.

Okrutna szczęśliwość i łagodne łzy nieszczęścia, paroksyzmy bólu i błogostan radości wszelakiej, trwoga i łagodność niebiańska ogarnęły mieszkańców kuli ziemskiej, którzy stanęli na rozstajach metafizycznych pytań w nadziei na cud.

Lucuś i Gabryś poprowadzili ich do podnóża gwiazd, które odtąd mają wskazywać ludziom drogę i cel ich wędrówki.

Grażyna Maxwell
Londyn, lipiec 2020